#PolkinaIslandii / Flúðir

W kolejnym odcinku projektu #polkinaislandii poznamy Polską doulę na Islandii czyli Paulinę.  Wiecie czym zajmuje się doula? Zapraszam na historię Pauliny z Flúðir.

Paulina lat 32. Mama czteroletniej Poli i żona Marcina. Na Islandii od ponad 6 lat. Polska Doula na Islandii.

Flúðir

Miejscowość w południowo-zachodniej części Islandii, nad rzeką Litla-Laxá(dopływ Stóra-Laxá). Położona na wysokości około 70-80 m n.p.m. Okoliczne wzgórza osiągają wysokość 150-250 m n.p.m. Główna miejscowość gminy Hrunamannahreppur, wchodzącej w skład regionu Suðurland. Flúðir zamieszkuje około 500 osób. Do Reykjaviku 100km, 450km do Akureyri.

 

Dla jednych wieś dla innych prężne miasteczko. Flúðir znajduje w rejonie Golden Circle i dopóki covid nie namieszał była to prężna turystyczna miejscowość z dużym polem campingowym i mnóstwem domków letniskowych, rozsianych po okolicy. Mamy szkołę, przedszkole, sklep sieci Krambúðin, a także sklep monopolowy.

Jest też hotel, trochę guesthousów, siłownia, mała biblioteka, 2 baseny – w tym najstarszy basen geotermalny na Islandii – Gamla Laugin (Secret lagoon). Mamy także laski oraz coś na kształt parku.  Znajdziecie też szlak hikingowy na pobliski Miðfell, a na jego szczycie małe jezioro. W te wakacje otworzyli nam też coś a’la pub w którym można kupić piwo z kija! Zapewne zaraz i tak się zamknie na okres zimowy. Mąż dodaje “mamy też tor do jazdy na motorze typu cross i duże boisko do piłki nożnej”

Ludzie pracują głównie w szklarniach, w pieczarkarni (Flúðasveppir to jedyna pieczarkarnia na Islandii) oraz w turystyce (chociaż turystyka teraz leży i większość obiektów znów się zamyka przez wirusa).

Kiedy przyjechałam tu w 2014 roku, wydawało mi się, że nic tu nie ma. Dopiero z czasem zaczęłam odkrywać potencjał Flúðir i uwielbiam tu mieszkać. Chociaż jak każde miejsce ma swoje plusy i minusy. Myślę, że na początek skupię się na trudnościach życia na wsi, jednak do większości rzeczy udało nam się zaadaptować i dostosować.

Do najbliższego większego “miasta” czyli Selfoss mamy coś ponad 40km. I tam robimy duże zakupy, średnio co 2 tygodnie. Kiedyś udawało jeździć co 3 tygodnie, ale odkąd przyszła na świat Pola musieliśmy częściej robić wypady na zakupy.

Dostęp do świeżych warzyw mamy ze szklarni, a w Krambúðin od czasu do czasu dokupujemy rzeczy których brakuje na bieżąco (głównie jest to mleko). Często też ktoś znajomy jedzie na zakupy do Selfoss więc można go poprosić o dokupienie kilku brakujących rzeczy. Dzięki takiemu systemowi nauczyłam się gotować z tego co mam. Jak czegoś nie ma, to po prostu nie ma i tyle. Zawsze można upiec świeży chlebek i zjeść go z pomidorkami ze szklarni. Mniam! Jeśli ktoś przychodzi na niezapowiedziane odwiedziny i padnie hasło “sorry jesteśmy przed zakupami” to wiadomo, że lodówka świeci już pustkami, a odwiedzający kiwa porozumiewawczo głową.

Uwaga! Trudność dla kobiet w ciąży – jeśli dopadnie was wieczorem zachcianka i sklep jest zamknięty (zimą jest czynny krócej) – pozostaje Wam tylko chodzić po sąsiadach.

Służba zdrowia

Do przychodni i apteki w Laugarás mamy jakieś 20km. Szpital znajduje się w Selfoss. To co mnie wkurza w naszej przychodni to albo brak lekarzy, albo ich ciągła rotacja. A jeśli już jakiś lekarz ogarnia to kolejka do niego jest niemiłosierna. Mam zarówno pozytywne doświadczenia z naszą przychodnią jak i fatalne. Kilkakrotnie zdarzyło mi się, że podczas pobrania krwi coś poszło nie tak. Musiałam przyjeżdżać ponownie na drugi dzień, żeby jeszcze raz pobrano mi poprawnie krew. Jest to frustrujące, szczególnie zimą, kiedy trzeba znów zwolnić się z pracy i dojechać przez zaspy i śniegi.

Apteka przy przychodni jest czynna od godziny 10.00 więc jeśli ma się wizytę u lekarza o 8.00 czy 9.00 i ma się receptę do odbioru, to albo trzeba czekać na otwarcie, albo zafundować sobie kolejną wycieczkę dodatkowych 40km. W piątki apteka jest czynna tylko do 13.00 więc nie polecam wizyt u lekarza po tej godzinie.

Dodatkowo jeszcze kilka lat temu były okresy kiedy apteki w Selfoss były czynne tylko w soboty i żadna nie miała dyżuru w niedzielę. Oznaczało to, że jeśli była konieczność wykupienia recepty w sobotę po 16.00 na już, to trzeba było jechać do Reykjaviku. Dwa razy mieliśmy taką sytuację.

Co do szpitala w Selfoss, to tutaj znów mam i fantastyczne doświadczenia i takie które wolę wymazać z pamięci. Sami islandczycy mówią, że jeśli podejrzewa się jakieś złamanie, zwichnięcie itp. to nie ma co jechać do Selfoss tylko od razu do Reykjaviku. I raz zdarzyło nam się jechać z podejrzeniem złamania palca u córki właśnie do stolicy. 100km z płaczącą dwulatką w aucie … na szczęście było to latem…

Po grupach widzę, że mieszkanki Reykjaviku irytują się na bardzo na długie kolejki do ginekologa. Oni przynajmniej nie muszą jechać do niego 100km jak już mają termin. Mi nigdy nie udało się dostać do ginekologa pracującego w Selfoss. Albo nie przyjmuje, albo kolejka jest długa na zabój.

Kilkakrotnie miałam sytuację, że potrzebowałam wizyty ginekologicznej na już. Finalnie nauczyłam się jakie leki, maści, tabletki na infekcje intymne są dostępne na Islandii bez recepty. Co ciekawe nawet kiedy już udało mi się dostać na wizytę w Reykjaviku to przeważnie i tak dostawałam coś z listy leków bez recepty. Także teraz przeważnie radzę sobie sama i albo mi przechodzi, albo jestem w stanie złagodzić objawy i doczekać do wizyty.  A kontrole u ginekologa planuję sobie z wyprzedzeniem lub podczas wizyty w Polsce. Och jeszcze jedna rzecz mnie wkurza, jak lekarz mówi, że zadzwoni i nie dzwoni… no i endokrynolodzy. Hasimoto to nadal na Islandii czarna magia, niestety.

Nie chcę jednak demonizować tutejszej służby zdrowia. Poznałam również wielu fantastycznych specjalistów. Mam takie poczucie, że w Polsce też można trafić fajnie i nie fajnie, tylko w Polsce mamy zdecydowanie większy wybór i więcej możliwości działania i alternatyw.

Doula

Odniosę się też do mojej “branży”. Jeśli chodzi o poród to mamy ogromne szczęście, że możemy rodzić na Islandii. Wiem, że niektóre kobiety zupełnie nie tak to postrzegają, czasem decydują się na poród w Polsce. Ale nie będę się o tym rozpisywać bo to temat rzeka. Zapraszam Was do śledzenia Dobrego Porodu. A jeśli interesuje Was jak wygląda prowadzenie ciąży w różnych zakątkach wyspy to odsyłam Was na dobryporod.com

Macierzyństwo

To co dla mnie było ciężkie szczególnie w początkach macierzyństwa, szczególnie zimą to brak kontaktu z ludźmi. Wszyscy znajomi byli w pracy, a mi pozostawały tylko spacery z dzieckiem. Bardzo brakowało mi czegoś takiego jak grupowe zajęcia dla mam z niemowlętami – chociażby basen, joga czy nawet sala zabaw (Pola akurat nie lubi sal zabaw bo są dla niej za głośne), albo chociażby kawiarnia do której mogłabym pójść z dzieckiem i zobaczyć innych dorosłych.

Druga trudność to to, że w naszej gminie nie ma żadnej dagmamy. Ok jest przedszkole, ale mi na początku zależało na dagmamie. Była jedna fantastyczna dagmama w gminie obok, ale nasza gmina nie wyraziła zgody na dopłaty dagmamie z innej gminy. Bo przecież jest miejsce w naszym przedszkolu więc o co chodzi… po co wymyślam sobie dagmamę. Wstępnie było jakieś założenie, że gminy się dogadają (kosztowało mnie to dużo maili i dużo nerwów i dagmamę również) niestety nie udało się dojść do porozumienia (Dagmamma to opiekunka dzienna, która opiekuje ok 5 dziećmi od 6msc. U siebie w domu)

Finalnie wysłałam Pole do przedszkola dopiero jak miała 3 lata. W przedszkolu uwielbiam to, że maluchy spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu. Wychodzą na dwór niezależnie od pogody, nie przeszkadza mi, że skaczą po kałużach i bawią się w błocie. Uważam, że to super!  Latem chodzą na hiking na pobliski Miðfell (załączam zdjęcie), mają wycieczki do “lasu”, albo zwiedzają okoliczne miejsca pracy.

Zanim Pola zaczęła chodzić do przedszkola wielokrotnie miałam chęć zapisać ją na jakieś zajęcia dla dzieci. Albo nawet wyskoczyć na jakiś event dostosowany do maluchów. Niestety większość takich zajęć, które znalazłam odbywały się w Reykjaviku. Samotna podróż z roczniakiem czy dwulatkiem do stolicy to było nie lada wyzwanie. Dostosowanie godzin podróży do drzemek, do pracy, do pogody, do humoru (!) to była zbyt zaawansowana logistyka. Dlatego finalnie nigdy nie zapisałam jej na żadne zajęcia.

Odkąd chodzi do przedszkola, nie czuję potrzeby wypełniania jej czasu dodatkowymi zajęciami. Staramy się spędzać czas aktywnie, zwiedzać, podróżować, wyskoczyć na basen czy do pobliskiego mini zoo. Jeśli chodzi o temat szkoły to jeszcze go nie ogarniam, bo póki co mam dziecko w wieku przedszkolnym.

Zima

Ach ta zima. No więc kiedy pracowałam w szklarnii, aż tak mi nie doskwierała, ze względu na to, że rośliny potrzebują dużo sztucznego oświetlenia. Lubię islandzką zimę, uwielbiam śnieg. Ale zauważyłam, że lubię zimę do lutego, marca. Potem mam już jej totalnie dość! Szczególnie kiedy jest dużo alertów pogodowych i nie można się ruszyć z domu. Wielokrotnie zdarzało nam się przekładać plany – nawet tak prozaiczne, jak wyjazd na zakupy właśnie ze względu na pogodę. Vedur.is oraz road.is to chyba jedne z najczęściej odwiedzanych przeze mnie stron zimą.

Zauważyłam też, że zimą nasze tempo życia zwalnia. Lato jest bardzo intensywne, chcemy na maksa wykorzystać czas i przejezdne drogi. Zimą mocno ograniczamy podróże i zwiedzanie. Zdarzyło nam się utknąć przed Flúðirem przez to, że w ciągu kilku godzin zasypało drogę i na powrót była już nieprzejezdna. Tamtą zimą kilkakrotnie nie byłam w stanie dojechać do pracy (teraz nie pracuję w naszej miejscowości tylko 15km dalej). Pamiętam też sytuację, kiedy zimą jechałam do Reykjaviku towarzyszyć przy porodzie jako doula. Było to w godzinach nocnych, samochody i  odśnieżarki nie jeździły. Byłam pierwszym samochodem, który przedzierał się przez zasypane po kolana drogi. Do tej pory nie wiem jakim cudem udało mi się dojechać do szpitala bezpiecznie. Ze względu na zimowe trudny mamy samochód z napędem 4×4. Nie wyobrażam sobie jeżdżenia zimą w jakimś małym, miejskim samochodzie z niskim zawieszeniem.

Nauka języka

Przeważnie jesienią w naszej okolicy ruszają kursy językowe. Zawsze prowadzi je islandzka nauczycielka. Polskojęzyczny nauczyciel jest dostępny w Selfoss. Zajęcia mają miejsce w szkole (aktualnie w Reykholt oddalonym od nas o 10mk)  i odbywają się wieczorami, dwa razy w tygodniu przez około 2-3 miesiące. Każdy kurs w którym uczestniczyłam, zawsze przesuwał się w czasie bo nawet jesienią zdarzały się sytuacje, że ze względu na złą pogodę odwoływano i przesuwano zajęcia.

Uczęszczałam na kursy nr 1,2,3. O ile z 1 i 2 nie ma żadnego problemu, to na trójkę grupę udało się zebrać dopiero po roku. Uzbieranie grupy na czwórkę jest cholernie trudne . Trójka startuje rzadko, a czwórka to rarytas.

Mieszkania

Problem chyba jak na całej Islandii. Znaleźć mieszkanie czy dom na wynajem to jak wygrana na loterii. Nie bierze się tego co się chce, tylko to co jest dostępne. Mam tak z butami bo noszę rozmiar 42. Czasami jest tak, że pracodawcy zapewniają mieszkania. Większość garaży w okolicy zaadaptowanych jest na studia, każdy dostępny wolny pokój czy kąt jest przerabiany pod wynajem.

Wypady do Reykjavik

Kiedyś do Reykjaviku jeździłam zdecydowanie rzadziej. Było to kilka wypadów rocznie – nastawionych albo na zakupy, albo na zwiedzanie, a czasem związanych z wizytą u lekarza. Odkąd działam jako doula i instruktorka szkoły rodzenia zdarza mi się być w stolicy kilka razy w miesiącu. Czasem są to grupowe warsztaty, czasem zajęcia indywidualne. Czasem jestem zmęczona tymi dojazdami i żałuję, że nie mieszkam bliżej Reykjaviku. Podkreślam słowo bliżej, bo uwielbiam życie na wsi i na pewno nie chciałabym mieszkać w stolicy.

Na wsi

Na koniec chcę jeszcze dodać, że lokalnie u nas dużo się dzieje. Podczas święta i wolnego weekendu, Verslunarmannahelgi tyle ludzi przyjeżdża na Flúðir, że robią się korki dojazdowe do naszej miejscowości. Czasem turyści rozbijali się nam w ogrodzie (na dziko w krzakach!) – mieszkamy niedaleko campingu. W tym roku wiadomo…covid. Ale w ubiegłe lata, było mini wesołe miasteczko, koncerty, ogniska, wyścigi traktorów przez rzekę czy dziecięcy spływ na byle czym.

Na koniec lata mamy też coś w stylu dożynek, z lokalnym marketem podczas, którego można kupić rękodzieło i wyroby lokalnych farmerów.  No i oczywiście réttir czyli wrześniowy spęd owiec. Wielokrotnie zdarzyło mi się utknąć  w “owczym korku”, kiedy farmerzy przeganiali swoje stada na farmy.

Koło naszego domu przebiega ścieżka do jazdy konnej. Czasami ktoś przejedzie konno przez nasz ogród. Zimą mogę zobaczyć zorzę polarną z okna mojej sypialni. Mogę pójść i kupić jajka bezpośrednio z lokalnej farmy. Mogę zjeść zupę w restauracji znajdującej się na szklarnii. Mogę pójść na lody pieczarkowe w lokalnym farmers bistro. Mogę wymiziać owce i dostać mleko bezpośrednio od krowy.  Mogę pójść na spacer nad rzekę. Mogę podziwiać góry przez okno. Mogę pójść nazbierać jagód i grzybów.  I oczywiście Wy też możecie to zrobić, ale ja mam to na wyciągnięcie ręki. I to zdecydowanie bardziej mi pasuje niż dostęp do centrów handlowych czy innych uciech miejskiego życia. Czasami mi tego brakuje, ale zdecydowanie wolę mój wiejski slow life.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *