Imię dla mojego pierworodnego wybrałam, gdy byłam na początku 4 miesiąca ciąży, jednak do końca nie wiedziałam, jak będzie. Nigdy wcześniej nie było go na mojej liście imion dla dziecka. To imię na nas spadło, a raczej to my na nie spadliśmy.
Na długo przed ciążą zaplanowaliśmy wyjazd na Majorkę i tygodniowy rejs po Balearach, na który pojechaliśmy, gdy byłam w 4 miesiącu. Partner to zapalony żeglarz, ja zaś jako optymistka z chorobą morską, dałam się przekonać, że jest to tylko stan umysłu, który da się pokonać siłą woli. Ciąża sprawiła, że nad wyjazdem zastanowiłam się po raz drugi, ale ostatecznie go nie odwołałam. Ciąża przebiegała prawidłowo, a ja nadal wierzyłam w siłę mojego umysłu w walce z chorobą.
Rejs po Balearach rozpoczęliśmy na Majorce. Pierwszego dnia popłynęliśmy na Ibizę. 12 godzin fal, bujania i walki z chorobą morską z dala od lądu. Po całym dniu na morzu bez jedzenia, praktycznie bez picia, odwoniona, w ciąży, byłam wykończona. Na Ibizie zeszłam na ląd i postanowiłam, że moja noga na żaglówce już nie postanie. Z bagażami poszliśmy do pierwszej lepszej knajpy przy plaży. Tam zaaranżowano mi całą wielką kanapę, na której położyłam się osłabiona, zmulona i telepiąca się z zimna pod kołdrą wzięta z łodzi. Kucharz specjalnie dla mnie przygotował suszone jabłka, zupę-krem. Nic jednak nie byłam w stanie przyjąć. Nawet wody. Ze względu na moją ciążę moi współtowarzysze postanowili wezwać karetkę. Dwa dni później, gdy w miarę doszłam do siebie, dowiedziałam się, że mój partner po zapakowaniu mnie do karetki, wrócił podziękować personelowi za opiekę i pomoc. Wychodząc zapytał: Jak nazywa się to miejsce? W odpowiedzi od restauratorów padło: Cala Sant Vicent. Na co mój partner złożył luźną obietnicę… Jeśli będzie syn to damy mu na imię Vincent. Od tamtej pory już brzuch był Vincent. Na USG w 21 tygodniu ukazał się chłopak, który rozwiał wątpliwości i od tamtej pory już był Vincent.
Obiecałam sobie, że któregoś dnia zabiorę syna na Ibizę, ale już na pewno nie drogą morską.